
Pęknięty Widzew
Adam Godlewski i Andrzej Szymański
Przegląd Sportowy - od numeru 12052 z dnia 19 stycznia 1998
Przed kilkoma tygodniami, dzięki mediom, na oczach wszystkich kibiców pasjonujących się polską piłką nożną, rozegrała się twarda walka o władzę w klubie, który od dwóch lat nie ma w naszych kraju równych - w łódzkim Widzewie. Po pięciu miesiącach przepychanek, prasowej pyskówce, jawnych i utajnionych konferencjach - z placu boju zszedł Andrzej Pawelec. W krótkim czasie ustąpił z funkcji prezesa RTS Widzew i widzewskiej spółki akcyjnej...
Dziś nie sposób przewidzieć jak potoczą się, po przesileniu, losy klubu. Mistrzowie Polski ponownie przewodzą rozgrywkom, ale działacze z Alei Piłsudskiego mają do zapłacenia mnóstwo zaległych rachunków. Jeszcze raz uda się wybronić z opresji, czy może przyjdzie zająć mniej eksponowane miejsce w szyku? Nie wiadomo, musimy spokojnie czekać na rozwój wydarzeń; teraz możemy jedynie pospekulować.
Dokładnie wiadomo natomiast, co działo się w Widzewie przez ponad dwadzieścia pięć ostatnich lat, w ciągu których łódzki klub awansował do ekstraklasy, wywalczył najwyższe laury, znalazł się na szczytach europejskiego futbolu, po czym tak strasznie obniżył notowania, iż oparł się w drugiej lidze, aby jednak odrodzić się niczym feniks z popiołów - i ponownie osiągnął szczyty w Polsce oraz zaistniał na Starym Kontynencie. Podobno nie można planować przyszłości, nie pamiętając o wydarzeniach minionych. Dlatego postanowiliśmy na łamach "Przeglądu Sportowego" przypomnieć kibicom, ale także piłkarzom i prezesom Widzewa chwile triumfów - ku pokrzepieniu, i upadków - ku przestrodze.
Odcinek 1 - Sobolewski wraca na scenę
O NARODZINACH CHARAKTERU
Moment wydaje się bardzo odpowiedni. Ponownie bowiem na czele łódzkiego klubu stanął jego "ojciec chrzestny", twórca potęgi, człowiek, dzięki któremu zespół aktualnych mistrzów kraju zapisał tak piękną kartę w dziejach polskiego futbolu - Ludwik Sobolewski. Gdyby nie zaczął kiedyś działać w klubie z Alei Marszałka Piłsudskiego (dawniej: Armii Czerwonej), zapewne nigdy nie narodziłaby się tam wspaniała piłkarska drużyna. "Sobol" to pierwszy prezes Wielkiego Widzewa; od razu przychodzi na myśl, gdy ktokolwiek powiada: widzewski charakter. A właśnie historia, którą staraliśmy się ocalić od zapomnienia, będzie przede wszystkim o charakterze - niepowtarzalnym wyróżniku łódzkiej jedenastki.
Pierwsze komentarze, że - mimo krętych meandrów - w Widzewie jest pewna ciągłość pojawiły się latem 1996 roku, gdy łódzka jedenastka po czternastu latach przerwy po raz trzeci sięgnęła po mistrzowski tytuł. Ponownie zaczęto mówić i pisać, iż mentalność piłkarzy zadecydowała przede wszystkim o sukcesie zespołu trenowanego przez Franciszka Smudę. Niemal całą rundę szkoleniowiec miał do dyspozycji zaledwie jedenastu-dwunastu zawodników, którym... notorycznie zalegano z wypłatami. Na dodatek opromieniona sukcesami w elitarnej Lidze Mistrzów Legia Warszawa, miała o wiele lepszy - sądząc po nazwiskach - skład. A mimo to widzewiacy pokazali niezwykły charakter i na przekór trudnościom pokonali rywali ze stolicy. Niemal wszyscy zaczęli się zachwycać stylem łodzian i porównywać do poprzedników. Tych z początku lat osiemdziesiątych. Jedynie Smuda nie był zachwycony wynajdywaniem analogii: - Przecież to zupełnie inny zespół, grający w odmiennym stylu - przekonywał -Poprzednie sukcesy są odległą historią, teraz z wielkim trudem musieliśmy odbudowywać potęgę, szukać właściwej strategii.
Trener chciał, by zauważono pracę, którą wraz z zawodnikami wykonał w ciągu kilkunastu miesięcy. Miał do tego prawo. Tyle, że im bardziej starał się odcinać od tradycji, tym bardziej, kibice doszukiwali się podobieństw Tomasza Łapińskiego do Władysława Żmudy, tym bardziej chcieli, by Marek Citko został idolem wszystkich kibiców w Polsce - jak niegdyś Zbigniew Boniek - i poprowadził narodową drużynę do sukcesów. A gdy minęło kolejne osiemnaście miesięcy, jesienią ubiegłego roku, i gdy piłkarzom ponownie przyszło grać za... obietnice, widzewiacy jeszcze raz pokazali, że potrafią jak nikt inny stawić czoła przeciwnościom. Nie zważali na swary między prezesami i puste portfele - grali i wygrywali. Teraz już nikt nie może mieć wątpliwości, iż obecni gwiazdorzy zasłużyli na uwiecznienie obok wspaniałej generacji Włodzimierza Smolarka.
Pamiętać trzeba jednak, że dzieje klubu to nie tylko suche zapisy zwycięstw i porażek, sukcesów i sromotnych klęsk; nie tylko opis wspaniałych bramek, przepięknych akcji i cudownych strzałów, nie tylko odtworzenie pomyłek bramkarzy, działaczy i sędziów. To także - a może przede wszystkim - pozaboiskowe przygody ludzi, którzy tworzą każdą historię. Przypadki śmieszne i tragiczne, organizacyjne oraz towarzyskie potknięcia, skandale, afery, kulisy zgrupowań i meczów. Uznaliśmy, iż Widzew zajmuje
takie miejsce w polskim futbolu, iż warto ocalić od zapomnienia wszystko, co związane jest z zespołem Alei Piłsudskiego.
PRZENOSINY Z BAŁUT
A wszystko zaczęło się, kiedy Sobolewski i nie żyjący już Stefan Wroński postanowili przenieść się do Widzewa z innego łódzkiego klubu - Startu. Gdyby nie ciągłe sprzeczki toczone w klubie z Bałut, zapewne przy ulicy Świętej Teresy powstałby klub na miarę europejskiej czołówki; takie talenty, pomysły i siłę przebicia mieli obaj działacze, którzy jednak postanowili zainwestować posiadany kapitał umiejętności w zespół z innej robotniczej dzielnicy. Cały splendor miał spłynąć - i spłynął - na Widzew.
Początki wcale nie były łatwe, bo w mieście działał ŁKS - już liczący się w ekstraklasie klub. Praca z młodzieżą nie była, bo też nie mogła być wizytówką RTS, więc piłkarskiego potencjału na miarę ekstraklasy należało szukać w całym kraju. Dlatego nie dziwi, że trener Leszek Jezierski przetestował w drugiej lidze kilkudziesięciu graczy. Zostawali tylko ci, którzy - oprócz, oczywiście, dobrego wyszkolenia - posiadali coś jeszcze: byli mentalnie przygotowani do podjęcia walki w każdych warunkach i z każdym rywalem. – Śmialiśmy się wówczas, że „Napoleon” sprawdził ponad stu zawodników — wspominają najlepsi sprzed lat. - Właściwie niewielu było piłkarzy na zapleczu ekstraklasy, którzy nie znaleźli się na liście Jezierskiego.
NAJLEPSI NA BOISKU I... PODCZAS BANKIETU!
„Dziadek” był jednym z liderów Widzewa w drugiej lidze i na początku drogi ku wielkiej sławie. Należał do grupy, która przyjmowała, chrzciła i wprowadzała w arkana ligowego futbolu tego widzewiaka, który zdobył największą międzynarodową sławę - Zbigniewa Bońka. A kupiony został za pieniądze pięciu piłkarzy (składka po 25 tysięcy ówczesnych złotych, czego prezes Sobolewski woli nie pamiętać).
- „Rudy” był trudnym chłopakiem - wspomina po latach Kostrzewiński. - Od początku jednak potrafił z nami, i znaleźć wspólny język. Umiał i wypić, i błyszczeć na boisku. Pamiętam, jak podczas jednego z meczów kontrolnych w Rumunii okropnie „kręcił” nas sędzia. Najpierw nie uznał gola dla Widzewa, a potem podyktował karnego dla gospodarzy. Zbyszek nie wytrzymał — podbiegł i w zamieszaniu na polu karnym zdzielił niesprawiedliwego arbitra, że tamten padł. Sędzia był tak oszołomiony, że czerwoną kartkę pokazał Andrzejowi Lewandowskiemu. Śmialiśmy się wówczas, że jak sprawa dotrze do UEFA, to „Lewy” zostanie zdyskwalifikowany dożywotnio. Poradziliśmy, by zawczasu napisał list z usprawiedliwieniem. No i napisał!
Wszystkie wspomniane anegdoty są bardzo charakterystyczne dla Widzewa z tamtych lat. Nie tylko wysiłek na treningach i wspaniała walka podczas meczów stanowiły treść życia zespołu. Łodzianie potrafili bowiem się bawić, zdrowo popić, ułożyć spotkanie, pokłócić nawet pobić między sobą. Kazimierz Górski po jednym z „baletów” miał powiedzieć: - Aż wierzyć się nie chce, to niemożliwe! Widzewiacy najlepsi nie tylko na boisku, ale również przy bankietowym stole. W głowie się nie mieści...
„WYELIMINUJECIE NAWET LIVERPOOL!”
Po latach kibice nie mogli zrozumieć, jak nieznana wcześniej szerszej publiczności drużyna tak szybko została pierwszym polskim zespołem klubowym, który poradził sobie z Anglikami - z Manchesterów City i United, Następnie także z wielkim włoskim Juventusem Turyn i będącym w wysokiej formie Liverpoolem?! Tego nikt się nie spodziewał; nawet piłkarze Widzewa, którzy po losowaniu poszli z petycją do prezesa Sobolewskiego,by. mecze z drużyną z miasta Beatlesów potraktował inaczej — ustalił premie za pierwszy, za zwycięstwo u siebie, bo w rewanżu wiadomo, że nie mają szans, Mirosław Tłokiński tak wspomina rozmowę: - Pan Ludwik powiedział krótko: moi chłopcy nikogo się nie lękają. Jeśli wylosowaliście Liverpool, to wyeliminujecie Liverpool. Dla nikogo nie będziemy robić wyjątków. W końcu to jesteście najlepsi w Europie!

Ludwik Sobolewski (z prawej) budował potęgę Widzewa razem z trenerem Leszkiem Jezierskim.
Fot. „PS” Włodzimierz Sierakowski
Boje z zespołem Bruce'a Grobbelara widzewiacy toczyli bez Bońka; Zibi w tym czasie podbijał już serca turyńskich tifosich. W Łodzi nikt nie zapominał jednak o „Rudym", liderze wszech czasów. Miał tak silną osobowość, że ustawiał wszystkich; no, prawie wszystkich. Przyjaźnił się z Tadeuszem Gapińskim, a omijał Tłokińskiego i Surlita. Dlaczego? Nie tylko z szacunku dla piłkarskich umiejętności kolegów. O szczegółach napiszemy w kolejnych odcinkach.
Po Bońku rządy w Widzewie przejął Smolarek - w drużynie zwany „Sołtysem". Zasłynął z kilku powodów. Wspaniale grat w eliminacjach i finałach mistrzostw świata Espana '82, potrafił w lidze, tuż po rozpoczęciu meczu, minąć wszystkich rywali i zdobyć gola, ale też umiał alienować Dariusza Dziekanowskiego - na owe czasy najdroższego piłkarza w polskiej ekstraklasie i popadać w konflikty z prezesem Sobolewskim. - Mogłem wyjechać z kraju znacznie wcześniej - wspomina po latach „Smoli". - Miałem propozycje z włoskiego Udinese i francuskiego PSG. Powiedziałem sobie jednak, że nikomu nie zapłacę za zgodę na transfer. Choćby był to sam szef Widzewa, który zamiast mnie przebywał z córką tydzień w Paryżu na zaproszenie prezesów Paris Saint Germain.
BYŁO NAS TRZECH...
Po odejściu generacji Smolarka Widzewowi zaczęło wieść się coraz słabiej, podobnie jak całemu polskiemu futbolowi. Tak miało po prostu być, już autorzy Biblii zauważyli, że po siedmiu latach tłustych następuje równie długi chudy okres. Łódzki klub systematycznie obniżał notowania, aż wreszcie w sezonie 1989/90 pożegnał się z ekstraklasą. Zespół wymagał gruntownej przebudowy. W Aleję Piłsudskiego — jak zawsze w trudnych momentach — powrócił Sobolewski. Potrafił sprowadzić ówczesną czołówkę łódzkiego biznesu i bardzo szybko w miarę poustawiać wszystkie klocki. Drugoligowa kwarantanna trwała zaledwie sezon, a jako ponowny beniaminek Widzew wywalczył trzecią lokatę w lidze i zakwalifikował się do europejskich pucharów. Szybko okazało się jednak, że wyniki były na wyrost- udział w rozgrywkach UEFA zakończył się kompromitującą porażką 0:9 z Eintrachtem we Frankfurcie nad Menem, zaś kilku „dobrodziejów” klubu trafiło za kratki.
Dopiero wówczas rozpoczęła się praca od podstaw. Widzewem zaczęło zarządzać trio, do którego jak ulał pasują słowa „Autobiografii” zespołu Perfect. „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel: za kilka lat mieć u stóp cały świat, wszystkiego w bród”. Andrzejowie Grajewski i Pawelec oraz Libańczyk Ismat Kousan na początku zdawali się super-zgranym tercetem. Dzielili się finansowymi obowiązkami i splendorami.
Na współpracy zyskiwał klub, który miał wreszcie właściwego szkoleniowca i coraz. silniejszą kadrę. Pierwsze po latach mistrzostwo prezesi świętowali jednak na Łazienkowskiej osobno. A później pojawiły się głosy, iż to kilku legionistów sprzedało najważniejszy mecz! Za okrągły. milion dolarów!!! Czy tak rzeczywiście było?
Smuda, główny architekt wspaniałego sukcesu, zaczął toczyć prasową wojnę z eks-legionistą, Markiem Jóźwiakiem. Miał odejść, wyjechać za granicę, jednak został po raz drugi - wspólnie z najbliższymi współpracownikami, byłymi piłkarzami Widzewa, Andrzejem Pyrdołem i Tadeuszem Gapińskim -doprowadził do cudu. Widzew wygrał na Łazienkowskiej! Tyle że wiosną 1997 roku więcej kibiców gotowych było postawić na zwycięstwo gości w Warszawie. W końcu to w łódzkim klubie występowali krezusi zarabiający siedem tysięcy dolarów miesięcznie. I obrońcy mistrzowskiego tytułu mogli liczyć przez cały sezon na pomoc. Czyją?
***
Dziś tylko nakreśliliśmy klimat spisanych wspomnień. Zapraszamy do lektury „Przeglądu Sportowego" przez kilka najbliższych tygodni. Oprócz wspomnianych spraw, opiszemy między innymi:
* bójki w Widzewie, także po „ułożonych meczach"
* speców od hazardu
* co wywróżyły balony
* kogo chowano w... łodzi podwodnej
* kto był chory na seks, a kto pokazał publicznie cztery litery
* jaki był sposób na Manchester City
* kto się upił w lpswich
* dlaczego Widzew musieli opuścić Koniarek i Wyciszkiewicz
* kim byłby Marek Citko, gdyby nie został piłkarzem
* kto ma muzeum, a kto tylko pałac
* przez kogo kuszony był Grajewski
* kto zwolnił Władysława Stachurskiego i dlaczego
oraz wiele innych historii, znanych i nieznanych. O największych postaciach, wspaniałych sukcesach, gagach i potknięciach. Zapewniamy- będzie co poczytać...
A we wtorkowym odcinku: NARODZINY LEGENDY w którym między innymi:
• WYSTARTOWALI W... STARCIE
• WROŃSKI ROZPROWADZIŁ „SOBOLA"
• FILIA REZERW ŁKS
• WALCZAK WIDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ