ROLA lidera nie jest łatwa. Jedynie poza boiskiem sprawa jest dość prosta. Jeśli masz zdolności przywódcze i jeśli umiesz występować w imieniu zespołu, zawsze zostaniesz pierwszoplanową postacią. I nieważne, czy nosisz opaskę kapitana zespołu, czy też przydzielono ją komu innemu. Drużyna ci wierzy, masz wpływ na kolegów, więc jesteś najważniejszy. Natomiast w czasie gry lider bez przerwy musi być przytomny, choć ze zmęczenia ma czasem białe plamy przed oczyma. Powinien nie tylko przezwyciężyć własną słabość, lecz cały czas panować nad sytuacją. Rządzić - znaczy poganiać kolegów, pilnować pewnego porządku w działaniach zaczepnych i obronnych, zachęcać wszystkich do walki. A poganianie nie jest zawsze zadaniem prostym.... Nie raz i nie dwa czułem.... mało tego, widziałem, że partnerzy mieli przygotowaną dla mnie wiązankę, ale zawsze mięli przekleństwa w zębach i ruszali do walki. W takich przypadkach trzeba rozładować atmosferę po meczu lub w czasie przerwy, podejść do kolegi, pochwalić go, rzucić ciepłe słowo, bo przecież lider to nie to samo, co poganiacz niewolników... - twierdził Boniek, gdy już został pierwszoplanową postacią w klubie zarządzanym przez Ludwika Sobolewskiego. I dodawał: - Myślę, że wodzirej musi mieć silną osobowość. Pewne cechy charakteru, które predystynują do rządzenia. Na boisku i poza nim. Mniej liczą się umiejętności piłkarskie, liczba strzelonych goli i celnych podań, bardziej - owe cechy przywódcze. Lider zawsze powinien być podporą dla kolegów, znaleźć wyjście z każdej sytuacji, mieć swoje zdanie i bronić go do upadłego. Ot, niepokorna dusza, która jednak zawsze tak działa, aby wyszło to na korzyść całej drużynie.

Lider wszech czasów Widzewa - Zbigniew Boniek. Przez francuskich dziennikarzy nazwany polskim Platinim.
UKŁONY DLA CHODAKOWSKIEGO
Boniek nigdy nie ukrywał, że chciał być kimś; powtarzał to aż do znudzenia. A być kimś oznaczało w jego przypadku jedno -narzucać zdanie, w największy możliwy sposób wpływać na kształtowanie zespołu. Bez wątpienia był predystynowany do dowodzenia drużyną, lecz musiało minąć sporo czasu, zanim zdobył głos decydujący w Widzewie. Początkowo akceptował zastane prawa, zwyczaje, porządki, a przede wszystkim podział ról. Przeambitnemu zawodnikowi aklimatyzacja przyszła nadspodziewanie łatwo, choć na każdym kroku podkreślał, iż nikomu się nie kłania. Była to zresztą prawda, bo tuż po jednym z pierwszych spotkań w reprezentacji, w Lens, naraził się ówczesnym dyrygentom kadry -odmówił, mimo ostrych reprymend od starszyzny, dwukrotnego noszenia sprzętu: - W jedną stronę byłem bagażowym, powiedziałem więc, że w drodze powrotnej niech robi to ktoś inny - powiedział rozdrażniony dziennikarzowi. - Wkupić mogę się tylko dobrą grą.
W Widzewie postępował nieco inaczej - jakby wiedząc, że rola wodzireja jest mu pisana, początkowo zajął mniej eksponowane miejsce w szyku:
-Gdy przyszedłem do Widzewa, liderem był Wiesiek Chodakowski. Od rana do wieczora siedział w klubie, wtykał nos we wszystkie sprawy, prosił, przekonywał, doradzał... Zaś umiejętności piłkarskich Chodakowskiemu trochę brakowało. Mimo to nie wyobrażam sobie Widzewa bez Wieśka. Śmialiśmy się z niego, że gada jak stara baba pod kościołem, ale bez tego gadania czuliśmy się niepewnie. Do dziś pamiętam, że jak zabrakło mi siły i wolnym krokiem wracałem pod naszą bramkę, to okrzyk Chodakowskiego; - "Murzyn" wróć! działał na mnie jak smagnięcie biczem. Gdyby ktoś inny tak się odezwał, pewnie spojrzałbym na niego z niesmakiem i coś odburknął. Ale to był Wiesiek, więc darowałem mu nawet „Murzyna"; był to pseudonim, którym ochrzcił mnie w Widzewie.
Bo Chodakowskiego w Widzewie po prostu nie można było nie słuchać. Jego słowa miały wagę rozkazu, docierały natychmiast do wszystkich. Dopiero, gdy odszedł - zaczęli rządzić inni - Stasio Burzyński, potem ja, po mnie Rozborski, Smolarek, Wójcicki.
NA PRZEKÓR ŻÓŁTACZCE
Przed przebytą żółtaczką, która z pewnością nieco spowolniła eksplozję talentu, grał wyśmienicie. Tak, że został uznany Odkryciem 1976 roku przez tygodnik „Piłka Nożna". Niemal całą zimę zmagał się z wirusem, dlatego rozmowa z wyróżnionym piłkarzem dotyczyła na początku kolejnego roku przede wszystkim nadwątlonego zdrowia. Boniek nie wyglądał wcale na załamanego czy choćby strapionego: - Czuję się dobrze. Ostatnie badania wskazały na niemal zupełny powrót do normy. Jestem w zasadzie zdrowy. I gdyby to tylko ode mnie zależało, już zacząłbym trenować. Uznałem, że muszę trochę zaryzykować. Zresztą lekarze w tej chwili nie pozwalają na rozpoczęcie treningów, ani też nie... zabraniają. Decyzję podejmę więc w pewnym sensie sam. Przez cały czas choroby udało mi się zachować tę samą wagę. Sądzę więc, że fizycznie niewiele straciłem. Wierzę, że będę w odpowiedniej formie w kwietniu, kiedy nastąpią ostatnie przymiarki do drużyny, która zagra z Danią w Kopenhadze?
Taki to już był charakter - jeszcze nie zdążył wyzdrowieć, a już myślał o powrocie do drużyny narodowej. Trudno się zresztą dziwić, Boniek miał co nadrabiać, ponieważ czuł niedosyt. Poprzedni rok byt udany dla „Murzyna" w klubie i lidze, ale nie w reprezentacji. - Gdy dowiedziałem się, że nie ma mnie w olimpijskim składzie, czułem się pokrzywdzony - stwierdził bez ogródek - i dalej uważam, iż powinienem do Montrealu pojechać.
Po igrzyskach „Rudy" nie byt już pomijany w składzie kadry. Sny się spełniły - był kimś. Za kolejny sezon został uhonorowany przez katowicki „Sport" Złotymi Butami, a w roku 1978 wystąpił w mistrzostwach świata i „Piłka Nożna" uznała widzewiaka za najlepszego polskiego zawodnika. Jak komentował wyróżnienia? - Nagroda „Sportu" byłaby wspaniała, gdyby nie jedno... Są to stare, wycofane z produkcji, buciory marki „Farbos", posmarowane złotą farbą i przybite zwykłymi gwoździami do drewnianej deski. Naprawdę nie wypada postawić ich w domu na jakimś honorowym miejscu. Z wyróżnienia bardzo się jednak cieszę. To najlepszy dowód, że chyba jestem coś wart.
GRANDE AMATEUR
Oczywiście, wówczas był już niekwestionowanym liderem RTS. Ustawiał kolegów wedle własnej koncepcji - choć nigdy nie starał się ingerować w grę Mirosława Tłokińskiego i Krzysztofa Surlita - wpływał na decyzje prezesów. Po latach tak wspomina udział w planowaniu przyszłości Widzewa - To był nasz klub. Trener lub prezes zawsze domagali się, żebyśmy rozmawiali o wszystkim, co nas boli, wszystkim, co trzeba zmienić. Nigdy nie doszło do sytuacji, że z jednej strony jest szanowany pan Ludwik Sobolewski, a z drugiej niewolnik, który ma słuchać i milczeć. Owszem, prezes - gdy miał ku ternu powody - mógł nas zdrowo „podkręcić", a umiał jak nikt sprowadzić na ziemię. Nigdy jednak nie robił tego bez dostatecznych przyczyn i bez wysłuchania argumentów strony przeciwnej. Stąd - w takim klubie chciało się grać i trenować. W naszym klubie...
Ileż to razy zdarzyło się, że prezes przychodził do starszych piłkarzy i otwarcie pytał - czy tego, a tego zawodnika widzicie w 'Widzewie? Gdy zespół godzi się na przyjęcie jakiegoś gracza, to wszyscy czują się odpowiedzialni za tę decyzję. Nowy ma wówczas łatwiej, wie, że zawsze znajdzie się ktoś, kto mu pomoże. A gdy mnie pytano, czy należy kupić młodego zdolnego chłopca. zawsze byłem za. Mnie, jako szczeniakowi, dano szansę, więc uważałem, że nie mam prawa odbierać szansy innym.
Nie zawsze jednak prezes klubu i lider zespołu mieli identyczne zdanie. Ba, dochodziło nawet do otwartych konfliktów. Gdy po kilku latach Sobolewski wspominał zatargi z Bońkiem, uśmiechał się: -Dwa lub trzy razy proponowałem mu: „Zbyszek, jak ci tak źle jest u nas, to siadaj i pisz podanie o zwolnienie". Jednak nie odchodził, bo to był jego zespół, jego sprawa." Mógł się kłócić, mógł mieć inne zdanie, mógł niepotrzebnie zadrażniać sytuację, ale... odejść?! Nie, to nie wchodziło w rachubę.
A miał już wówczas dokąd wyjechać ten konfliktowy widzewiak. Prasa zachodnia niemal co tydzień sprzedawała Bońka. „La Gazetta dello Sport" jako pierwsza podała, że polski as kontaktował się z trzema klubami - Juventusem, Romą i Paris St. Germain. Jednocześnie włoscy dziennikarze przytaczali słowa naszego reprezentanta: - Chętnie pojechałbym do Belgii. Grają tam liczni moi rodacy, a belgijski futbol jest pasjonujący.
Później pojawiły się spekulacje na temat ewentualnego przejścia do Interu. A po spotkaniu Argentyna - Reszta Świata, w którym Boniek był jedną z gwiazd, największego asa w talii Sobolewskiego odwiedził nawet Helenio Herrera, ówczesny trener Barcelony. Dlaczego? Reprezentant Polski był jednym z bohaterów meczu i to mimo, iż wystąpił na nietypowej dla siebie pozycji - lewoskrzydłowego! Po powrocie do kraju stwierdził krótko: -To była wspaniała przygoda - po czym opowiedział anegdotkę: -Wielcy gwiazdorzy nazwali mnie żartobliwie - Grande Amateur. Oni są niby zawodowcami, a ja amatorem. Uśmiechałem się, ale myślałem sobie - poczekajcie, pokażę wam amatora...

"Murzyn" udzielał setek wywiadów i rozdawał jeszcze więcej autografów. Także przesympatycznym hostessom.
POLSKI PLATINI
No i pokazał. A niedługo potem w „L'Equipe Magazine" ukazało się wielkie story o widzewiaku. Oto fragment: „...Zbigniew Boniek, polski Platini, mieszka w nowym osiedlu na peryferiach miasta. W pokoju gościnnym regał z jakiegoś drewna pełen książek, na stoliku barwne serwetki, kolorowy telewizor, przy wyjściu telefon w stylu retro. Kuchnia urządzona nie luksusowo, ale funkcjonalnie. Pytam - czy jako piłkarz czuje się uprzywilejowany? - Nie, mam kartki na żywność jak wszyscy. Ale skłamałbym mówiąc, że po wszystko stoję w kolejkach. -Dlaczego? - Bo sprzedawcy mnie po prostu znają i często obsługują, gdy tylko się zjawiam".
Wywiady dla zachodniej prasy nie pochłaniały całego wolnego czasu lidera Widzewa, który wówczas - pod koniec lat 70-tych - nigdzie nie zamierzał emigrować. Teraz Boniek, jak niegdyś Chodakowski, siedział w klubie, wtykał nos we wszystkie sprawy, prosił przekonywał, doradzał. Mało tego.
- Jak pomóc klubowi? Co zrobić, żeby moja drużyna była lepsza od innych? Jak poprawić warunki do gry i treningu? Nad tymi sprawami debatowaliśmy bez przerwy - wspominał po latach Boniek. - Kiedyś doszliśmy do wniosku, że nasza mała, ciemna szatnia przypomina raczej kazamaty niż miejsce, w którym zawodnik powinien przygotowywać się do gry. Jak zwykle w takich przypadkach -poszliśmy do prezesa, który zgodził się z nami, że należy dokonać niezbędnych zmian. I tak rozbudowaliśmy szatnię według naszego projektu! Tak, bez żadnej przesady! Ustaliliśmy, jak ma to wszystko wyglądać, po czym Rysiek Kowenicki, który skończył przecież studia inżynierskie, stanął przy desce kreślarskiej i projekt był gotowy. Naszej szatni, takiej jaką chcieliśmy mieć.
Oprócz informacji własnych wykorzystaliśmy fragmenty tekstów z książki Zbigniewa Bońka „Na polu karnym" oraz z archiwalnych numerów „Piłki Nożnej" i „Sportowca".
A w piątek odcinek zatytułowany:
NAPIĘTNOWANI CHARAKTEREM
w którym między innymi:
♦ EDUKACJA BOŃKA
♦ CZERWONA KARTKA ZA „BUCA"
• BOLESNE RADOŚCI ŻYCIA
♦ BELMONDO W WAŁBRZYCHU
♦ NOC W ODOSOBNIENIU
♦ KARY PRZED REMISEM Z LEGIĄ